Zgłosiłem się niedawno do pogłębionego wywiadu socjologicznego, którego tematem była rodzina (ale co się z tym wiąże – również relacje międzyludzkie, pojęcie bliskości oraz dojrzewanie). Krótko potem przeczytałem na naszych łamach gorzkie świadectwo o nieudanym (jak można sądzić ze słów autorki) coming-oucie. Wreszcie – ze smutkiem zapoznałem się z raportem KPH o homofobii w polskiej szkole. Te trzy tematy skłoniły mnie do tego, by do działu „Świadectwa” dorzucić własną opowieść, z zamiarem czego noszę się od paru lat. Paradoksalnie im większy był zamiar, tym większy był również wewnętrzny opór. Myślę, że teraz nadszedł ten właściwy czas. Opowiem tylko trochę i fragmentarycznie, bo większość pragnę zachować jednak dla siebie. Wyłuskam rzeczy najważniejsze, które niewidocznymi strunami połączone są z tym, co – jak sądzę – w jakiś sposób koresponduje z teraźniejszością. Mam nadzieję, że ta relacja będzie widoczna.
Wiedziałem za to oczywiście, że istnieją ‚pedały’. Według moich ówczesnych wyobrażeń, będących oczywiście kalką powszechnej opinii, ‚pedał’ był kreaturą groteskową i niemęską (przegiętą – jak byśmy dziś powiedzieli), o której mówi się z pogardą, że „lubi chłopców”. Jasne, że nie chciałem być kimś takim. W pewnym momencie, a stało się to nagle, było to jak iluminacja, zrozumiałem, że ‚pedał’ to ja. W tym momencie wziąłem rozbrat z samym sobą, a ściślej rzecz biorąc wypowiedziałem sobie ponurą wojnę. Wojnę podsycaną przez poczucie napiętnowania „grzechem przeciwko naturze” (o tak, doszperałem się w jakimś katolickim wydawnictwie wyjaśnienia tego pojęcia: nekrofilia, pedofilia, kazirodztwo, homoseksualizm).
Mając lat dwanaście, trzynaście może, stanąłem u progu ogromnego kryzysu egzystencjalnego. A pod tym gładkim pojęciem kryją się takie zjawiska jak autoagresja, zamknięcie w sobie, depresja, poczucie winy, eskapizm. Opresyjność naszej heteromatriksowej kultury poznałem na własnej skórze i myślę, że żaden młody człowiek nie powinien stykać się z takim cierpieniem. Po kilku latach, miałem wówczas siedemnaście lat, byłem na tyle zrezygnowany, że instynkt przetrwania pchnął mnie do tego, by poszukać osoby, której mógłbym zaufać i wyznać wszystko. I choć dziś wydaje mi się to prawie niemożliwe, przez przypadek trafiłem do właściwej osoby. Ponieważ nie ufałem znanym mi autorytetom, wybrałem miejsce najbardziej chyba absurdalne – poradnię wychowawczo-zawodową, gdzie trafiali dyslektycy, chuligani, dzieci jąkające się, i to raczej z podstawówki niż z liceum, dokąd uczęszczałem. Pani pedagog, z którą rozmawiałem, potraktowała mnie bardzo serio i nieoceniająco, co było dla mnie wówczas szokujące (biorąc pod uwagę mój własny stosunek do siebie).
Ku mojemu rozczarowaniu dowiedziałem się, że absolutnie nie jest w stanie udzielić mi fachowej porady, bo nie jest ani psycholożką, ani psychiatrą. Na odchodne dostałem jednak wspaniały prezent, taki gift będący biletem ku dojrzałości – ta dość bezradna kobieta z peerelowskiej poradni niemocy pedagogicznej powiedziała mi, że muszę siebie lubić, bo to warunek dobrego życia. I że ona sama jest przekonana, że choć czeka mnie trudne zadanie radzenia sobie z tym wszystkim, to będzie też miejsce na satysfakcję, na miłość, na szczęście. Ckliwe? Melodramatyczne? Kiczowate i słodkie jak brazylijski serial? W literaturze, filmie być może takie by było, w realnym życiu tu i teraz – wprost przeciwnie.
Samoakceptacja to nie prztyknięcie palcami, pomęczyłem się jeszcze. Kolejne dwa przełomy, będące konsekwencją pierwszego, odbyły się w tym samym czasie, z czego jeden całkiem jawnie – w szkole. Drugi – wewnętrzny. Akurat waliła się komuna i powiało Nowym. W tym samym czasie przeżywałem stany euforyczne, bo po raz pierwszy czułem się ze sobą dobrze, a w dodatku ośmieliłem się nawet marzyć o wielkiej miłości. Wiatr zmian w Polsce przywiał do szkół wychowanie seksualne, które w moim liceum prowadziła nauczycielka, która bez rumieńców, półsłówek i ideologicznych wtrętów dzieliła się rzetelną wiedzą. Byłą drugą osobą, z którą rozmawiałem o moim homoseksualizmie. Zaproponowałem, by kolejne zajęcia były poświęcone temu tematowi. Po długiej z niądyskusji otrzymałem zgodę. I na tej lekcji wstałem i zrobiłem coming-out. Był rok 1990.
To było bardzo lekkomyślne, jednak udało się. Bo nie stało się nic. Nie straciłem znajomych i przyjaciół, nauczyciele nie zmienili swojego nastawienia do mnie, nie usłyszałem ani słowa pogardy. A przecież po dwóch przerwach o moim wyznaniu wiedziała już cała szkoła. Sensacja – z pewnością tak. Homofobia i dyskryminacja – na pewno nie. Powiem więcej: doznałem wówczas od wielu ludzi bezinteresownego wsparcia, doświadczyłem także poczucia akceptacji. Z takim bagażem wszedłem w dorosłe życie. Wczesny coming-out załatwia wiele problemów, brzmi to banalnie być może, ale tak właśnie było w moim przypadku. Zakończę tu moja opowieść. Dalej jest po prostu życie – z problemami i bez, raz gładkie, raz najeżone trudnościami.
***
Miałem zawsze szczęście do dobrych ludzi, okoliczności mi sprzyjały, a moje decyzje wpasowywały się w korzystne sytuacje. W chwilach przełomowych wspomagały mnie dobre przypadki. Z czasem doznałem również goryczy, bo coming-out przed rodziną nie był tak prosty, łatwy i przyjemny jak to publiczne podniesienie przyłbicy. Ale i tu nie doznałem na szczęście odrzucenia. Nie żałuję, że tak wcześnie się otworzyłem. Słowo ‚wcześnie’ jest oczywiście względne, bo przecież to moje otwarcie na siebie i świat okupiłem osamotnieniem w troskach i męką w wieku, w którym jest się jeszcze dzieckiem i powinno się grać wyłącznie w piłkę, śmiać, przeżywać z przyjaciółmi fantastyczne przygody, jeździć rowerem itd.
Ale wiecie co – ta pedagożka z peerelowskiej poradni dla łobuzów miała rację.
.
Autorzy:
Jerzy Piątek
Jeden ze współzałożycieli i redaktor portalu Homiki.pl, w stowarzyszeniu Otwarte Forum.
Zawodowo związany z branżą PR.
Prywatnie – zapalony fotograf, miłośnik poezji Rolfa Dietera Brinkmanna, dobrej kawy i rowerów.
Być może ćwierć wieku temu była inaczej, ja jednak pamiętam parodnie wychowawczo-zawodowe jako miejsca, do których zgłaszały się na rozmowę dzieciaki niepewne, jaką powinny wybrać karierę zawodową albo omówić swoje problemy z psychologiem.
Rozumiem, iż w kontekście dzieci mających problemy z tożsamością „lubienie siebie” jest jak najlepszym pomysłem, jednak uważam, iż w szerszym, humanistycznym kontekście takie podejście do życia prowadzi do stagnacji. Samozadowolenie prowadzi bowiem do uznania, iż trenowanie własnej osobowości, nauka nowego, zmiany na lepsze, są niepotrzebne, a przecież właśnie na zmianach opiera się cywilizacja, a być człowiekiem znaczy zawsze dążyć do bycia lepszym. O moim komentarzu myślę jako o dygresji zainspirowanej tekstem, a nie o polemice w związku z traktowaniem młodzieży poszukującej, to po prostu moje przemyślenia.
PS. Co pan Jerzy Piątek ma na zdjęciu na głowie? 😉
A ja siebie nie lubię, a i tak się nie rozwijam. I co na to powiesz, mądralo?
PS: Gniazdo uwite z lampek choinkowych. Zgadłam?
@ d.biskupa… lampki, ani chybi… Ale to miło być nawiązanie do tego:
http://klient.stopklatka.pl/dat/img/5eec69b52a8eaaa.jpg 🙂
Ja, ja, ja… i taka to perspektywa: „dobre życie”.
Historia mogłaby być ciekawa, gdyby nie była tak jednostronna i tak skupiona na sobie.
Po co „dobre zycie”?
Byłoby nawet ok, gdyby pociągało za sobą więcej tolerancji dla innych.
Nic z tego nie zrozumiałem, ale sztryms :confused: