Równolegle na rozpalonym tarasie. Dwa dojrzałe owoce wplątane w
węzeł złotych włosów. Tamta stolica wykarmiła nas milionem czerwonych
dachów. Wepchnęła mi do gardła tę mozaikową talię kart.
Nie miałeś
pojęcia o gwiazdach. Nie potrafiłeś nazywać konstelacji. Kryształki cukru
rozsypane na czarnym blacie. Trzymałem twoją dłoń i przekłuwałem nią nocne
niebo: Andromeda, Kasjopea, Woźnica, Krzyż Południa… – Taki refren
skaczący po białych grzebyczkach fal i rozwijający się w pocałunek.
Wilgotny aksamit i ciepły oddech zsuwający się po twarzy.
Godzina
siesty i nasze cienie połamane w kamiennych kątach.
A później
wsunęliśmy się w piasek. Stwarzaliśmy się łapczywie, lepiliśmy na nowo
nasze ciała. I jeszcze tchnienie, pneuma, z ust do ust.
Nocą,
pamiętasz, tamten plac (daleko, daleko stąd – najpierw trzeba było
zobaczyć Alpy i morze): Leżeliśmy na wznak na ciepłych kocich łbach, a one
łaskotały nas szorstkimi języczkami.
Tu bliżej leżeliśmy na
wilgotnym piasku. To ty, nie tamten – ty ty, nie ty tam. W ciemnościach
zawisł twój uśmiech, drżący miraż. Podniosłeś się i spadł deszcz
kryształków – rozsypałeś się na mnie. Za późno zamknąłem powieki, chciałem
zobaczyć ciebie i zmieniony rozmiar. Bolą mnie dziś oczy.
Nie ma
żadnej wody, która mogłaby się poruszyć. Nie ma złotych stopni, po których
mógłbym wejść do środka.
Wybuchnęliśmy śmiechem: gołębie srały na
głowę Calderona.
Siedziałeś pod muzeum na kamiennym murku. Kiedy
cień Goyi dotknął twojej głowy, wstałeś i weszliśmy do środka.
Nachylam się nad biurkiem i nagle znowu jestem tam, przy
kawiarnianym stoliczku pod drzewem. Pamiętam każdą rysę na marmurowym
blacie, każde pęknięcie, kroplę wody, która spływa ze szklanki zimnego
piwa i świeci w słońcu. Trwa to chwilkę i chce się zatrzymać ruch migawki,
nie otwierać oczu, nie wracać. Powieki podnoszą się ciężko jak stalowa
brama. W łazience zimna woda obmywa głowę. Ręcznik nie chce zetrzeć z
twarzy tego, co ją oblepia. Rysa na stoliku w kawiarni, co się zaciska i
boli, nabrzmiała jak fioletowa żyła, chłoszcząca gałązka.
I znowu
on: e.e.e.e.e. ten czysty e-moll eksploduje mi w uszach.
Katedra
usiadła na mnie okrakiem. Weszliśmy do środka, sklepienie runęło nam na
głowy.
Kinsky czuwał nad nami tak długo, jak było trzeba – od
początku do końca.
Gerda obija się o ściany wnętrza: e.e.e.e.e.
Szuka.
[Re: Ty i Ty]
za każdym razem gdy to czytam mam inną perspektywę…
to jest piękne!